Najpiękniejsza historia Roland Garros 2018? Babciu, zmiana planów – pojedziemy do Paryża!

Wielkoszlemowe turnieje u wielu tenisistów pozostawiają piękne wspomnienia, które towarzyszą im do końca życia. Nie jest jednak tak, że posiadają je wyłącznie ci, którzy znajdywali przepis na końcowy triumf, czy dochodzili do decydujących rund.

Potwierdzeniem tego jest chociażby Marcus Willis, który porzucił tenisową karierę, skupiając się na pracy trenerskiej w małym miasteczku Wawrick, gdzie za godzinę lekcji pobierał 30 funtów. Kilka miesięcy później wpierw wygrał brytyjskie play-offy, które dały mu przepustkę do eliminacji Wimbledonu. To jednak nie wszystko – następnie przez nie przebrnął i awansował do turnieju głównego! Oczywiście także i w nim nie zamierzał tanio sprzedać skóry – w pierwszej rundzie, jako 772. zawodnik rankingu ATP, pokonał Ricardasa Berankisa, za co został nagrodzony pojedynkiem z Rogerem Federerem i kilkutygodniową sławą. Dla wielu dojście do drugiej rundy imprezy wielkoszlemowej to normalność. Nie w przypadku Willisa i Marco Trungellitiego, który za sprawą brawurowej podróży do Paryża przez kilka dni był na ustach wszystkich!

Jeśli wśród zawodników, którzy stanęli na starcie tegorocznych eliminacji do Roland Garros, chcielibyśmy szukać ekspertów w ich przechodzeniu, to bez wątpienia w tym gronie znalazłby się Marco Trungelliti. Chociaż jego trzy pierwsze paryskie starty (w latach 2012-2013, 2015) zakończyły się fiaskiem, to od 2016 roku wszystko (prawie wszystko) idzie po jego myśli. Począwszy od 2016 roku nie tylko przechodził przez eliminacje, ale także wygrywał jeden mecz w głównej drabince. Również w tym roku nie mogło być inaczej, prawda?

Mogło być – wprawdzie finalnie historia się powtórzyła, ale w jej trakcie doszło do wielu nowych rozdań. Tym, który w dużym stopniu wpłynął na rozwój tej historii, był reprezentant Polski – Hubert Hurkacz. To właśnie wrocławianin w decydującjej rundzie eliminacji pokonał Trungellitiego i jak mogło się przez kilkanaście godzin wydawać – pozbawił go szans na trzeci z rzędu występ w głównej drabince RG.

Świetnym rozwiązaniem Międzynarodowej Federacji Tenisowej (ITF) było wprowadzenie kar za skreczowanie w pierwszej rundzie imprezy wielkoszlemowej. Na dodatek federacja sprawnie spowodowała, że zawodnicy woleli wcześniej wycofać się z rywalizacji – rezygnując ze startu nie pozostawali na lodzie, bowiem połowa potencjalnego zarobku (20 tysięcy euro) trafiła na ich konto,a druga połowa należała się „szczęśliwemu przegranemu” z eliminacji.

Taki, bardzo skuteczny ruch ITF, spowodował, że wielu tenisistów nie będący w pełnej dyspozycji nie stanęło na starcie i po kilkunastu minutach wycofało się z gry (zresztą była to bardzo popularna praktyka we wcześniejszych turniejach Wielkiego Szlema), tylko zrezygnowali ze startu i zrobili miejsce graczom, którym nie powiodło się w eliminacjach. W pewnym momencie sytuacja zrobiła się o tyle dziwna, że po wycofaniu się z rywalizacji Nicka Kyrgiosa, przez kilka godzin nie wiadomo było, kto zmierzy się z Bernardem Tomiciem, bowiem na liście „szczęśliwych przegranych” nie było chętnego! Tutaj przechodzimy do meritum sprawy – Trungelliti na łamach oficjalnej strony ATP zdradził, że po odpadnięciu z eliminacji nie liczył na dostanie się do głównej drabinki. Miał jeden cel. Jak najszybciej znaleźć się w Barcelonie, gdzie od kilku miesięcy mieszka z żoną Nadir, a także gdzie czekali na niego goście – brat Andre, babcia oraz mama.

– Czekając na lot z Paryża starałem się mieć pozytywne nastawienie, więc powiedziałem sobie: „Teraz przynajmniej mogę spędzić czas z rodziną, wylegiwać się na plaży i przygotować grill!” Sytuacja jednak się zaczęła komplikować, gdyż opóźnił się lot. To było najgorsze co mogło mnie spotkać wtedy, gdy chciałem tylko być z rodziną. Na dodatek nie miałem przenośnego ekspresu do kawy, który niedawno został mi skradziony. W międzyczasie zacząłem rozmyślać o czwartkowej porażce – wydarzenia z kortu numer 14 przeszkadzały mi w spokojnym wyczekiwaniu na lot.

Ostatecznie lot się odbył i Trungelliti w niedzielę dotarł do wymarzonej Barcelony. Przywitał się z rodziną, wypił wyczekiwaną kawę i rozgrzewał samochód, którym miał wyruszyć w zwiedzanie miasta oraz okolicznych atrakcji. W tym jednak przeszkodził mu telefon od trenera, który zakomunikował mu, że Viktor Troicki zrezygnował z występu w Roland Garros i do głównej drabinki wskoczył Mohamed Safwat. Natomiast taki łańcuch wydarzeń spowodował, że także i on mógł liczyć na wejście do turnieju głównego. Musiał jednak zdążyć złożyć podpis na liście „szczęśliwych przegranych”.

– Pojawiła się szansa, że jednak będzie mi dane zagrać w głównej drabince. Wykonałem kilka telefonów, aby upewnić się, że tak faktycznie jest. Dostałem pozytywną odpowiedź i natychmiast zdecydowałem się na podróż do Paryża. „Babciu, zmiana planów. Pakuj walizkę, pojedziemy do Paryża” – krzyknąłem równocześnie wskakując pod prysznic.

Dojazd na lotnisko, po wcześniejszym zabukowaniu biletów, odprawa, lot, Paryż – nie, nie, nie! Nie było tak łatwo. Nie tylko dlatego, że Trungelliti nie miał zamiaru ponownie zaufać liniom lotniczym (wcale się nie dziwię), ale także z powodu kolejnego chichotu losu. Argentyńczyk jako środek transportu wybrał pociąg i zderzył się ze ścianą, którą w przenośni był strajk ludzi związanych z tą branżą, co uniemożliwiło taki rodzaj podróży.

– Nie ufam samolotom, szczególnie po ostatnim spóźnieniu. Na dodatek w ostatniej chwili bilety i tak byłyby za drogie. Wtedy zdecydowałem, że Seat Ibiza, którego wynająłem po powrocie do Barcelony, zaprowadzi nas wprost do Paryża.

Była godzina 13:00, a Trungellitiego i spółkę czekało 10 godzin spędzonych w samochodzie i 1000 kilometrów do pokonania. Chacarera i Andres Calamaro – to dźwięki, które pozwoliły zawodnikowi zachować spokój i umożliwiły szybsze przeminięcie podróży. Błyskawicznie o całej akcji dowiedziały się media na całym świecie – portale społecznościowego miały jednego bohatera – był nim Trungelliti. Każda kolejna nowinka na temat jego podróży do Paryża była na wagę złota. Z zawodnika, którego wyniki dla wielu z nas są obojętne, staje się tym, któremu kibicujemy tak, jakby walczył o triumf w Wielkim Szlemie!

Marco prowadzi auto na zmianę z bratem Andre, ale większość trasy za kierownicą przejeżdża on sam. To pozwalało mu odciąć się od całego zamieszania oraz opanować nerwy – nie ma z tym problemu, gdy co dwie godziny może zaaplikować mocną kawę! Podróż przebiega w przyjemny sposób – jazda samochodem w Europie jest dużo łatwiejsza, niż w Argentynie, gdzie niezależnie od drugi – do dyspozycji mamy wyłącznie jeden pas jazdy.
Seat Ibiza kilka chwil po północy dotarł do miejsca docelowego, czyli stolicy Francji – to jednak nie koniec wszystkiego. Trungelliti teraz powinien jak najszybciej położyć się spać, jednak przy takich emocjach jest to utrudnione, a może i wręcz niemożliwe?

– Jestem bardzo oszołomiony. Udaje mi się przespać pięć godzin, czyli mniej niż jestem przyzwyczajony. W takich sytuacjach zmęczenie na szczęście nie wpływa na pracę moich nóg. Pocieszam się tym, że po meczu będę miał wiele czasu na sen! Ten dzień jest wyjątkowy, dlatego nie mogę sobie zaprzątać myśli niczym nieistotnym.

Punkt 11:00 Trungelliti i Tomic spotkali się na korcie. Publiczność na trybunach, reakcje w mediach społecznościowych – wszystko jednoznacznie wskazuje, kto ma większą „wiarę” po swojej stronie. Argentyńczyk wykorzystał szansę i po czterosetowym boju wygrał z tenisistą z Antypodów – po raz trzeci z rzędu znalazł się w drugiej rundzie Roland Garros!

– Zrobiliśmy to, zrobiliśmy to. To znaczy, że Ty też to zrobiłaś, Babciu! Ona nigdy wcześniej nie miała okazji być na korcie. Nie wiedziała nawet jaki jest wynik, a jedynym powodem tego, że zorientowała się, iż mecz dobiegł końca, były gromkie oklaski. W czerwcu kończy 89 lat i po raz pierwszy oglądała mnie na żywo. Wcześniej podczas moich meczów paliła świece przy świętych obrazkach w domu!

Szum wokół Trungellitiego stał się jeszcze większy – dzień po zwycięstwie nad Tomiciem trudno było znaleźć sportowy portal, gdzie jego spontaniczna podróż nie była opisana mniej lub bardziej dokładniej. Wzrost zainteresowania można było dostrzec także na konferencji prasowej, na której pojawił się tłum dziennikarzy.

– To nie jest pierwszy mecz w turnieju wielkoszlemowym, który wygrałem, ale wyjątkowym czyni go to, że miałem przy sobie rodzinę. Byli świadkami tej cudownej chwili. Byłem w głównej sali konferencyjnej, musiałem mówić po angielsku. Takiego zainteresowania mną nie było nawet w 2016 roku, gdy wygrałem z Marinem Ciliciem!

Trudy podróży dały o sobie znać dwa dni później, kiedy Trungelliti do meczu drugiej rundy z Marco Cecchinato (temat tego zawodnika poruszyłem w jednym z poprzednich wpisów) przystąpił wyssany z jakiejkolwiek energii. Poskutkowało to porażką, która w ogóle nie przyćmiła wcześniejszej wiktorii. Wiktorii, która zostanie w jego pamięci na długo, a dla wielu niżej notowanych tenisistów będzie ogromną motywacją. I żeby nie było wątpliwości – najważniejsza w tym wszystkim nie jest nagroda pieniężna, czy kilka punktów rankingowych..

– Nie wiem, czy to, czego dokonałem, to wielka sprawa. Ważne jest to, że cieszę się każdą chwilą, która spowodowała, że jestem tutaj u boku mojej rodziny.

Dodaj komentarz

UA-120295791-1